Wspinaczka, kontakt z górami to bardzo osobiste przeżycie. Wielu z nas czuje wręcz niechęć, by to uczucie ubierać w słowa. Za to Gdańsk ukształtował moją tożsamość i sposób patrzenia na świa – mówi Kacper Tekieli, alpinista rodem z Pan za Gdańskiem?Gdańsk jest moją ojczyzną. Domem rodzinnym. Przez całe dorosłe życie interesowałem się historią i pochłaniałem literaturę osadzoną w Gdańsku. Gdańsk ukształtował moją tożsamość, sposób patrzenia na świat. Zawsze tęsknię za tym miastem, jednak nie przeszkadza mi to w „budowaniu” swojego domu i życia na drugim końcu Polski, pod człowiek znad morza, który powinien mieć domieszkę słonej wody we krwi, robi w górach? Dlaczego opuścił Pan rodzinne miasto?Wspinałem się sporo przed wyjazdem z Gdańska. Kiedy skończyłem studia filozoficzne na tutejszym uniwersytecie, stwierdziłem, że zajmę się wspinaczką na poważnie. Trudno w sumie uzasadnić tę decyzję. Pasja wspinania rodziła się krok po kroku, to nie było tak, że nagle rzuciłem wszystko dla gór. Byłem najpierw wspinaczem weekendowym, potem jeździłem w góry coraz częściej. Tę pasję w końcu w sobie odkryłem, okazało się też, że mam chyba do tego smykałkę. Żeby być coraz lepszym, trzeba było się wspinaczce poświęcić. Morze nigdy nie było moją „działką”, choć podziwiam wszystkich, którzy np. nurkują. Pewnie dlatego, że ja sam bym się bał. Morze to nie jest to poczucie przestrzeni, które mi odpowiada…Wspomniał Pan o „Dzienniku Bałtyckim”, który wyciągał Pan przez całe dzieciństwo spod dzieciństwa mieszkałem na Przymorzu, pół we Wrzeszczu. Rodzice czytali „Dziennik”, „Głos Wybrzeża” też był. Z Gdańskiem jestem związany mentalnie cały czas. Uważam, że to wspaniałe tym, że wyjechałem, przesądziła odległość, jaka dzieli Gdańsk od gór. Właściwie chodziło tylko o to. Wciąż jest Pan członkiem Trójmiejskiego Klubu choć moje członkostwo ma coraz bardziej wymiar symboliczny. Ale dla tej symboliki wciąż jestem w Klubie. W Gdańsku wziął Pan niedawno ślub z Justyną Kowalczyk, polską olimpijką, multimedalistką w narciarstwie biegowym. Ale, rozumiem, że do Gdańska z żoną się nie przeprowadzacie?Na stałe nie, ale odwiedzamy często rodzinę i przyjaciół. Justyna Kowalczyk wzięła ślub w Gdańsku! Kim jest Kacper Tekieli?Ale oprowadził Pan zapewne Justynę Kowalczyk-Tekieli po Gdańsku? Wzięliście tu ślub, więc sądzę, że podoba jej się nad Motławą?Trochę się już znamy i w Gdańsku gościliśmy nie raz. Jestem jej wdzięczny, że zgodziła się byśmy w moim mieście rodzinnym wzięli ma Pan na swoim koncie sukcesów wspinaczkowych. Był Pan nominowany do międzynarodowej, prestiżowej w świecie wspinaczkowym nagrody Złotego nominowanych do Złotego Czekana, na której się znalazłem, była bardzo szeroka. Nominacja dotyczyła czterech ostatnich przejść. Podchodzę do tej nominacji z pokorą. W sierpniu tego roku poprawił Pan rekord przejścia Wielkiej Korony Tatr. W środowisku wspinaczkowym na pewno cieszy się Pan uznaniem...Jeśli nawet tak jest, to bez żadnej kurtuazji powiem, że dla kogoś, kto ma swoją wspinaczkową ścieżkę, której jest wierny, poklask, medialna sława mają znaczenie drugorzędne. To wtórna kwestia względem spełnienia własnych marzeń, pragnień czy celów. Oczywiście, miło jest, gdy ktoś osiągnięcia doceni, natomiast nie jest to sprawa kluczowa. Jak mocno trzeba harować, by zdobyć ośmiotysięcznik w Himalajach? Albo ekstremalną północną ścianę Eigeru w Alpach, z której jest Pan chyba najbardziej zadowolony? Gdy czytałem relacje z Pańskich wypraw na Makalu czy Broad Peak Middle, to czuć, że nie są to wyzwaniem w Himalajach czy Karakorum, są wysokość (z uwagi na coraz niższe ciśnienie powietrza na wysokościach, skutkujące coraz niższym poziomem tlenu w organizmie, co wywołuje prowadzącą do śmierci chorobę wysokościową – red.) oraz niskie temperatury (latem średnio -25 st. C, zimą -40 st. C – red). Akurat na Makalu wchodziliśmy drogą normalną, czyli najłatwiejszą. Trudności, nazwijmy to techniczne, były porównywalne do łatwego szczytu w Tatrach, może z kilkoma bardziej wymagającymi miejscami. Podobnie na Broad Peaku, gdzie właściwie dopiero końcówka podejścia, grań są wymagające. To tylko trudniejsze chodzenie. Natomiast zupełnie czym innym jest wspinaczka tzw. „ścianowa”, gdy trzeba się poruszać w wertykalnym świecie. Przykładem są przejścia ścianami Eigeru, czy to północną, czy północno-wschodnią. Chodzi o poruszanie się w pionie, gdy ręce, trzeba mieć praktycznie cały czas w górze?Właśnie – za wspinanie uważamy taką aktywność, w czasie której pracują obie ręce. Jeśli nie mają co robić, tak jak na Makalu, czy większości ośmiotysięczników na drogach normalnych, to mamy do czynienia raczej z trekkingiem, „górołażeniem”. Statystyki śmiertelności w kategorii sportów ekstremalnych wskazują, że himalaizm/alpinizm to niebezpieczne zajęcie. Czy strach, tam w górach wysokich albo przed wyprawą, jest uczuciem mocno dojmującym?Strach jest obecny, ale dobrze, jeśli nie jest paraliżujący. Idealną sytuacją jest, gdy współistnieją: respekt przed naturą i świadomość obiektywnych zagrożeń oraz pewność siebie, wypracowanej formy fizycznej, swoich umiejętności i dobrego planu. Kacper Tekieli: Gdańsk to ojczyzna, tęsknię za nim, ale mój ... Czwarty na świecie zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, Krzysztof Wielicki, mówił mi kiedyś, że traktował swoje wejścia na szczyty jako zadanie sportowe, góry kamieni, które trzeba zdobyć i szybko z nich zejść. Z kolei inni, utytułowani polscy himalaiści, jak Wojciech Kurtyka czy Piotr Pustelnik, nie ukrywali, że w ich osobistym ujęciu góry, ich zdobywanie, mają wymiar duchowy. Pan jest „czystym” sportowcem górskim, czy raczej kontempluje kontakt z górami?Krzysztof Wielicki rzeczywiście tak mówi choć, może tu wypowiem się trochę za niego, nie wydaje mi się, by swój osobisty kontakt z górami aż tak „spłycał”. Wielu z nas chce zatrzymać intymne relacje z górami dla siebie, czuje niechęć do wręcz odzierania tego uczucia poprzez ubieranie go w słowa. Ja tak właśnie wychodzi jakby przy okazji. Właściwie quasi sport, bo to nie są żadne zawody, stawką nie jest medal, tylko życie. Tak jak filozofia nie jest nauką, uczą o tym na studiach zaraz na samym początku, tak alpinizm/himalaizm nie jest sportem. Oczywiście, zawiera elementy sportu, bo trzeba być doskonale przygotowanym fizycznie, wytrenowanym w obsłudze szpeju (sprzętu wspinaczkowego – red.), odpowiednio wyposażonym. Jest jednak cała sfera duchowa w kontakcie z górami, a także często się pojawiający wątek ucieczki od świata zewnętrznego. Alpinizm jest... alpinizmem, po prostu. Każdy z alpinistów nie raz zastanawiał się, czym to dla niego jest, czy da się to zdefiniować. Ja czuję każdy z tych wątków, o których rozmawiamy, a te najbardziej osobiste odczucia rezerwuję dla samego siebie, dla że nie chodzi o podziwianie widoków, np. lodowca z wysokości 7 tys. metrów nad poziomem morza o wschodzie słońca czy panoramy Karakorum czy Himalajów...Nie, choć na pewno coś w tym jest. To może dziwne, ale ja wciąż po tylu latach wspinaczki jestem na takie widoki czuły. W 2014 r. był Pan w grupie wspinaczy, która jako pierwsza w tamtym sezonie stanęła na przełęczy Broad Peaka. Może towarzyszyło Panu wyjątkowe uczucie, swego rodzaju pionierskości, eksploracji? Mówił o tym Adam Bielecki, który ma na koncie pierwsze zimowe wejścia na Gasherbrum I i Broad Peak...Takie poczucie ma się wtedy, gdy rzeczywiście się coś eksploruje, prowadzi nową drogę. Wtedy, w 2014 roku, byliśmy po prostu silniejsi od innych. Nie zmienia to jednak faktu, że na tę przełęcz wchodzi co sezon bardzo wielu himalaistów. Czuję, że studia filozoficzne wpływają na Pańską postawę życiową. Ma Pan taki... stoicki balans. Nigdy nie brałem pod uwagę, że filozofia będzie miała w moim życiu wymiar czysto zawodowy. To były bardzo ciekawe, rozwijające studia. Opierałem je raczej na nurtach, którymi sam się interesowałem, które sam chciałem naukowo rozwijać. Pracę pisałem z Witkacego, czyli filozofii nowożytnej. Wszyscy pamiętamy, jak Justyna Kowalczyk-Tekieli w czasie jednych z zawodów Pucharu Świata „odstawiła” swoją rywalkę z Norwegii. Przeszła do historii polskiego sportu. Kibicował Pan swojej przyszłej żonie?Kibicowałem Justynie, oczywiście. Nie znaliśmy się wówczas, każde z nas żyło swoim życiem. Justynę podziwiałem jako sportowca. Stanowiła dla mnie, jak pewnie dla wielu innych osób, wielką łączycie siły w akcjach charytatywnych... Chodzicie w góry, z chętnie bierzemy udział w takich akcjach. Na przykład w projekcie 28 Marzeń wspieraliśmy niepełnosprawnych umysłowo, którzy zdobywali Koronę Szczytów Polski. Pomagała także Kinga Baranowska (himalaistka – red). Innym działaneim jest Bieg po oddech, akcja dla dzieci z mukowiscydozą, który Justyna od lat czynnie wspiera z wielkim zaangażowaniem. Nie mogłem się nie włączyć w ten projekt. Ślub Justyny Kowalczyk. Termin zmienił się przez pandemię ZDJĘCIA Polecane ofertyMateriały promocyjne partneraNie żyje Kacper Tekieli! Mąż Justyny Kowalczyk i zasłużony alpinista miał 38 lat! Nauka jest niesamowita
Staram się być empatyczna, więc książki pożyczam. Lubię, kiedy wracają do mnie i noszą ślady czytania. Z Małgorzatą Lebdą, poetką, stypendystką Poznańskiej Nagrody Literackiej 2017 rozmawia Anna Solak. Co w tej chwili czytasz? Mnóstwo rzeczy, dzielę uwagę pomiędzy prozę, esej, poezję, lektury czysto akademickie i książki związane ze wspinaniem. Wspinasz się? Tak. Mój mąż jest himalaistą, wspinanie to właściwie miła, ale i wymagająca konieczność naszego bycia razem. To swoją drogą ciekawe, jak nasz dom jest podzielony tematycznie, właściwie według naszych konkretnych pasji i zamiłowań: jedna z jego części jest zarezerwowana dla pozycji związanych z górami, inna dla poezji, kolejna dla prozy, a przy moim biurku są obszary eseju, dzienników i reportaży. Czytam impulsywnie i chaotycznie, potrzebuję różnych bodźców. Pewnie cię to nie zaskoczy, że jedną z moich aktualnych lektur są wiersze Stanisława Barańczaka. Wróciłam do nich po latach. Ale przy tym – jeśli mówić tylko o poezji – czytam mnóstwo nowości, z przerwami na klasykę: Różewicz, Miłosz. Od momentu wydania przez WBPiCAK „Wierszy zebranych” Juliana Kornhausera sięgam po tę książkę bardzo często. Cieszę się, że dzięki temu wydaniu można tę twórczość objąć w całości. O ile dobrze kojarzę, dużo jest do obejmowania. Zdecydowanie. W dodatku lubię się nią dzielić. Czytając, robię zdjęcia i wysyłam do znajomych, o których wiem, że dany wiersz coś w nich poruszy. Te teksty są wizjonerskie, niesłychanie aktualne. Innym poetyckim olśnieniem było wydane w Biurze Literackim „21 wierszy miłosnych” Adrienne Rich. To intymne wiersze pisane przez kobietę do kobiety. Przepiękne, poruszające. Podobnie jest z listami Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego. Kompletny zachwyt! Ale i smutek, bo to jednak ostatecznie żadne love story. Porażające, jak zmienny jest Iwaszkiewicz w tych listach – czuły, gdy pisze o skórze kochanka i o tym, że kupił mu krawat, a za moment wściekły, gdy dowiaduje się, że ten nie jest wobec niego do końca uczciwy. A co z prozą? Czytam właśnie „Ruiny i zgliszcza” Wellsa Towera. Moc! Poza tym „zmagam” się z prozą Karla Ove Knausgårda. W tej chwili jestem przy ostatnim tomie „Mojej walki”. To narkotyczna lektura. Lubię jego zamiłowanie do szczegółów. Poruszył mnie wątek śmierci ojca. Jest taki fragment – dzieje się na przestrzeni kilkudziesięciu stron – kiedy autor wraz z bratem porządkują dom po zmarłym, proste czynności urastają tam do rangi symbolu. Knausgård zmaga się z przeszłością, wystawiając siebie i bliskich na całe spektrum emocji, wszystko jest bardzo sensualne – to lubię w literaturze. Jeśli miałabym podać jeszcze kilka nazwisk, do których aktualnie wracam w lekturze, to byliby to: Wiesław Myśliwski, Thomas Bernhard, Witold Gombrowicz i jeszcze Herta Müller, która jest dla mnie niebywale poetycka. Robi w prozie to, czego często poszukuję właśnie w poezji. Dotyka istoty, o której – podejrzewam – poeci marzą. Ty też? Nie myślę o tym w kategoriach zazdrości, ale w kategoriach rozszerzania wrażliwości. Patrzę na nią z uwielbieniem za to, że pokazuje, w jaki sposób można pracować w języku. I jeszcze jedna bardzo ważna dla mnie kobieta – Susan Sontag, której „Dzienniki” i pozostałe książki – jestem o tym przekonana – wpłynęły na moje życiowe wybory. To wspaniałe uczucie, kiedy po skończeniu „Dzienników” miałam wrażenie, że właśnie przeżyłam czyjeś życie. Jest dla mnie ważna, bo pokazała kobiecą siłę, stała się jedną z najważniejszych myślicielek współczesności i zrobiła to siłą własnego umysłu. Bardzo ważna lektura, zwłaszcza dzisiaj, w dobie czarnych protestów. Sontag pokazała, że warto inwestować w siebie, podążać za instynktami. I jeszcze, że mądrość czyni nas silniejszymi. I na tym polega nasza autonomia? Tak uważam. Skoro przeszłyśmy do tego w naturalny sposób – dzielisz literaturę na kobiecą i męską? Absolutnie nie. Nigdy nie patrzyłam na nią w ten sposób. Pytanie jest oczywiście sztuczne, bo i te podziały są sztuczne. Moim zdaniem literatura dzieli się po prostu na dobrą i złą. Akurat w przypadku tegorocznej Nagrody – Stypendium im. Barańczaka dominowały kobiety, więc chcę myśleć, że chodzi tylko o jakość. Ja też chcę wierzyć, że zawsze tak jest. Wracając do książek – Twoje cyrkulują po świecie? We wszystkich życiowych aktywnościach staram się być empatyczna, więc książki pożyczam. Lubię, kiedy wracają do mnie i noszą ślady czytania, bo to oznacza, że żyją. Sama najczęściej pożyczam od mojej siostry bliźniaczki. Basia zakreśla, podkreśla, stawia pytajniki, robi przypisy na marginesach. To dodatkowa wartość lektury: dzięki temu widzę rytm jej czytania, w jaki sposób książka na nią działała, sprawdzam przy tym, czy na mnie działa w ten sam sposób. A co z nowoczesnymi nośnikami? Czytnikiem, audiobookami? Dla mnie to, że mogę położyć się na łóżku i poczuć ciężar książki jest bardzo ważne. Często zasypiam z książką na piersiach. Ważna jest też okładka, lubię ją czuć, badać. O zapachu książki już nawet nie wspomnę. Poza tym nasze koty – Azja i Ignacy – uwielbiają kłaść się w czytanych właśnie książkach. Trudno im to odbierać. Kolekcjonuję też stare fotografie, które służą mi potem za zakładki. No a jak ich użyć w czytniku? W takim razie masz coś wspólnego z Jackiem Dehnelem. On też kolekcjonuje stare zdjęcia. Ciekawe jest dla mnie to, że książki wciągają te fotografie. Zdążę o nich zapomnieć, a tu niespodziewanie po pięciu latach zdjęcia odnajdują się w jakiejś książce. To miłe odkrycia. Niestety, podkreślam, załamuję rogi, czasem czynię też zakładkami, co tylko podejdzie mi pod rękę: aktualny bilet miesięczny, listy, banknoty… Niestety? To jeszcze nie najgorsze, co można zrobić książce. Niektórzy wyrywają im kartki i noszą je potem przy sobie. Martin Pollack opowiadał mi o pracowniku internatu, w którym mieszkał jako chłopiec, który takie wydarte strony na zawsze wyrzucał. Taka nonszalancja połączona z pewnością siebie. O nie, naprawdę? W takim razie muszę jeszcze popracować nad swoimi technikami (śmiech). Wracasz czasem do swoich pierwszych książek? Jeśli chodzi o książki z dzieciństwa ważną lekturą były dla mnie „Dzieci z Bullerbyn”, których świat przypomina mi własną wioskę, Żeleźnikową Wielką, leżącą w Beskidzie Sądeckim. Ważne są też tomy poetyckie i proza Tadeusza Nowaka. Był bardzo uwrażliwiony na kwestię zwierząt. Można powiedzieć, że jego teksty wpisują się w dzisiejszą ekopoetykę. Od pierwszego przeczytania „Czarodziejskiej góry” wracam do niej często, ale w sposób bardzo nieusystematyzowany, można chyba powiedzieć kompulsywny, jestem pod ogromnym wrażeniem języka, otwieram ją na chybił trafił i daję się porwać. Mam znajomą, która codziennie otwiera Biblię, czyta jakiś fragment i twierdzi, że zawsze dopasowuje się on do jej codziennego życia. Myślę, że mam podobnie z Mannem. Czyli to, co w książce nagle wychodzi z książki do życia? Nikt wcześniej mi o tym nie opowiadał, ale może to kwestia twojej poetyckiej wrażliwości. Chyba trzeba to sobie po prostu uświadomić. Też wcześniej o tym nie myślałam, dopiero nasza rozmowa wydobyła to na światło dzienne. Lubisz albo nie cierpisz jakiegoś bohatera literackiego? To bardzo dobre pytanie. Niech pomyślę… Kto mi zaszedł za skórę? Niekoniecznie zaszedł, choć umówmy się – zazwyczaj źli bohaterowie są ciekawsi od tych dobrych. W pierwszym momencie przyszedł mi do głowy narrator „Mojej walki”, czyli sam autor. Jest nieobliczalny i to mi się w nim podoba. Sama mam stosunkowo uporządkowany tryb życia, praca na uniwersytecie poukładała mi pewne rzeczy, ale miewam momenty, w których myślę o tym, żeby to wszystko rzucić i wyjechać na wieś albo w góry. Brzmi jak standardowa narracja pracownika korporacji. Niestety, uczelnia to w pewnym sensie też korporacja. Mówię to ze smutkiem, a mam oczywiście na myśli całą tę administracyjną otoczkę, nie dydaktykę, którą osobiście uwielbiam. Ale wracając do „Mojej walki” – ta książka potrafi uwrażliwić. Teraz inaczej patrzę, inaczej obserwuję. To też wielka siła literatury, dzięki dobrej książce przechwytujemy czy też uczymy się innych narracji. Przyłapuję się często na tym, że na przykład jadąc pociągiem czy tramwajem, patrzę na ludzi i… …i myślisz Knausgårdem? Tak. Choć czasem jego narracja bywa po prostu wkurzająca. Można go kochać albo nienawidzić. Ale coś musi w nim być, skoro wracamy do niego już trzeci raz. Przypomina mi to „Małe życie” Hanyi Yanagihary, moje ostatnie olśnienie, które też jest obłędnie wciągające, zarywa noce i sprawia, że koleżanka, której poleciłam tę książkę, wysyła mi SMS-a: „Przez ciebie płaczę na 208 stronie…”. Świetnie! Wspaniała rekomendacja. Przeczytam tę książkę! rozmawiała: ANNA SOLAK MAŁGORZATA LEBDA (ur. 1985) – poetka, nauczycielka akademicka, fotograficzka. Dorastała w Żeleźnikowej Wielkiej, beskidzkiej wsi. Doktor nauk humanistycznych (specjalność teoria literatury i sztuk audiowizualnych). Autorka czterech tomów poetyckich (ostatni to „Matecznik”, WBPiCAK, Poznań 2016). W 2017 roku została laureatką Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka. Ultramaratonka i taterniczka. Mieszka w Krakowie. ANNA SOLAK (ur. 1987) – dziennikarka i redaktorka miesięcznika „IKS” i portalu Absolwentka historii, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Miłośniczka literatury pięknej i non-fiction. Książki darzy miłością nieokiełznaną i bezgraniczną, czytając je namiętnie w każdej wolnej chwili i dowolnym miejscu.
Mąż Justyny Kowalczyk miał 38 lat. Kacper Tekieli był jednym z najpopularniejszych polskich wspinaczy, a ostatnie dni spędzał razem z rodziną w Szwajcarii, gdzie zdobywał kolejne czterotysięczniki i realizował swój wielki plan. Niestety w czwartek rano ze szwajcarskich Alp media obiegła tragiczna informacja o śmierci Kacpra Tekieli.